Najpierw zrobiliśmy miseczki wygniatane.
Kiedy nadszedł czas wypału, wykopaliśmy odpowiedniej wielkości dołek, potem ułożyliśmy w nim naczynia i co trzeba w sposób jak trzeba. Nad tym wszystkim rozpaliliśmy wielkie ognisko i integrowaliśmy się pól nocy.
Następnego dnia z popiołów wydobyliśmy takie oto cuda:
Nie spodziewałam się, że cała zabawa tak mi się spodoba, nie mówiąc o efektach.
Proste środki, prosta technika, niedoskonałe kształty, a wszystko mnie zachwyciło.
Jak
bym wiedziała, że tak będzie, to bym więcej miseczek zrobiła. Ale ja
przecież zafiksowana na kole jestem, więc myślałam, że jedna sztuka na
próbę mi wystarczy. Na razie musi wystarczyć, może kiedyś taki wypał uda mi
się powtórzyć i zrobić ich więcej.
Miseczka w gwiazdki moja, pozostałe innych uczestników kursu.
Szkoda, że Państwo nie mogą tego dotknąć, bo bardzo ładnie miseczki leżą na dłoni i działają tym zaklętym żywiołem na zmysły.
Pozdrawiam, Iza.
Jak patrzę na zdjęcie po wygaśnięciu ognia i rozkopaniu ziemi w poszukiwaniu miseczek to mam wrażenie, że nic nie przetrwało :D
OdpowiedzUsuńTe kolory na miseczkach tak pięknie się przenikają, a te dodatkowe zdobienia (gwizdki, nacięcia, rybki) - nie wiedziałam, że mogą dać tak świetny efekt :)
Super! podziwiam!
OdpowiedzUsuńMadzia, dziękuję!
OdpowiedzUsuńmniej słów, mnie też to zaskoczyło! Ja perfekcjonistka zawsze gładzę i gładzę i równam, a tu proszę, takie rzeczy mi się podobają :)
Piękne te miseczki, mają w sobie "coś" :)
OdpowiedzUsuńDziękuję!
OdpowiedzUsuńTo tak można?!
OdpowiedzUsuńChenia, można :) Do zmywarki i na zupę się nie nadają, ale można. Tylko jedna była niedopalona.
OdpowiedzUsuńAvrea, dziekuję!